[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Huk armatniego wystrzału słychać było wtedy w całym mieście.– Kiedy byłem dzieckiem, przychodziłem na Dżade Mejwand –powiedziałem cicho.– Było tu mnóstwo sklepów i hoteli, neony, restauracje.U starego Saifo kupowałem latawce.Miał mały warsztat niedaleko komendy policji.– 202 –– Komenda jeszcze jest – powiedział Farid.– Policji na pewno tu nie brakuje.Ale latawców i ich sprzedawców nie znajdziesz dziś ani na Dżade Mejwand, ani w całym Kabulu.Tego już nie ma.Dżade Mejwand wyglądała teraz jak wielki zamek z piasku.Te z budynków, które jeszcze stały, w każdej chwili groziły zawaleniem – miały zapadnięte dachy, ściany podziurawione pociskami rakietowymi.Niejeden kwartał ulic był jedną wielką kupą gruzu.W jednej z nich zobaczyłem poprzestrzelany billboard z napisem PUIJ COCA-CO.Wśród ruin pozbawionego okien budynku, stert cegieł i kamieni bawiły się dzieci.Rowerzyści i furmani zaprzężonych w muły wozów lawirowali między dziećmi, bezpańskimi psami i stertami gruzu.Nad całym miastem unosiłsię tuman kurzu; za rzeką piął się ku niebu pojedynczy słup dymu.– Co się stało z drzewami? – zapytałem.– Ludzie pościnali je w zimie na opał – powiedział Farid.– Przedtem sporo ich wycięli Szorawi.– Dlaczego?– Bo kryli się w nich snajperzy.Posmutniałem.Mój powrót do Kabulu był jak spotkanie dawno zapomnianego przyjaciela, z którym życie nie obeszło się łaskawie, bezdomnego, zubożałego.– Mój ojciec zbudował sierociniec w Szar-e-Kona, na starym mieście, na południe stąd – powiedziałem.– Pamiętam ten sierociniec – powiedział Farid.– Zniszczono go kilka lat temu.– Możesz się zatrzymać? – zapytałem.– Chciałbym przejść się przez chwilę.Farid zaparkował przy krawężniku w małej, bocznej uliczce przy koślawym, pozbawionym drzwi, opuszczonym budynku.– Tu była kiedyś apteka – mruknął, gdy wysiadaliśmy z samochodu.Wróciliśmy na Dżade Mejwand i skręciliśmy w prawo, na zachód.– Co tak śmierdzi? – zapytałem, bo oczy zaszły mi łzami.– Spaliny – odpowiedział Farid.– Z dieslowskich generatorów.– 203 –Elektrownie gonią resztkami, co chwila wyłączają prąd, więc ludzie robią go sobie sami.– Spaliny.Pamiętasz, czym tu dawniej pachniało?Farid się uśmiechnął.– Kebabem.– Jagnięcym – dodałem.– Jagnięcym – powtórzył Farid, rozkoszując się samym brzmieniem tego słowa.– Teraz jagnięcina w Kabulu jest tylko dla talibów.– Pociągnąłmnie za rękaw.– O wilku mowa.Zbliżał się jakiś pojazd.– Sprawdzają brody – szepnął Farid.Wtedy pierwszy raz zobaczyłem talibów.Przedtem oczywiście oglądałem ich w telewizji, w Internecie, na okładkach czasopism, na gazetowych zdjęciach.Ale teraz dzieliło mnie od nich najwyżej piętnaście metrów.Z całych sił usiłowałem sobie wytłumaczyć, że to, co poczułem nagle w ustach, to nie smak niepohamowanego, zwierzęcego strachu.Że ciało nie przywarło mi nagle do kości, że serce nie tłucze się jak oszalałe.Teraz widziałem ich jak na dłoni, w ich pełnej glorii.Czerwona furgonetka – też toyota -jechała bardzo powoli.Na pace siedziało w kucki kilku młodych mężczyzn o surowych twarzach, z zarzuconymi na plecy kałasznikowami.Wszyscy mieli brody i czarne turbany.Jeden z nich, ciemnoskóry dwudziestolatek o gęstych, splątanych brwiach, obracał w dłoni bicz, którym rytmicznie uderzał o burtę furgonetki.W pewnej chwili jego krążący na wszystkie strony wzrok spoczął na mnie.Na długo.Nigdy w życiu nie czułem się tak nagi.Wreszcie talib splunął przeżutym tytoniem i popatrzył gdzie indziej.Wreszcie udało mi się odetchnąć.Furgonetka talibów ruszyła dalej Dżade Mejwand, zostawiając za sobą kłęby kurzu.– Czyś ty zwariował? – syknął Farid.– Co?– Nie wolno się na nich gapić! Rozumiesz? Nie wolno!– Wcale nie chciałem się gapić.– 204 –– Twój przyjaciel ma całkowitą rację, ago.To jak szturchać kijem wściekłego psa – odezwał się ktoś.Głos należał do starego żebraka, siedzącego boso na schodach podziurawionego kulami budynku.Miał na sobie podarty czapan i brudny turban.Lewa powieka zwisała bezwładnie na pustym oczodole [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl